Założenia były dwa. Dojechać do Istambułu i zobaczyć Republikę Mołdawii wraz z jej stolicą, Kiszyniowem. Rozpoczęliśmy pedałowanie tradycyjnie z dworca Bielsko-Biała Główna, kierując się na wschód.
Ukraina

Przejście graniczne z Ukrainą Krościenko-Smolnica okazało się być przeznaczone wyłącznie dla samochodów. To utrudnienie szybko obróciło się w ciekawe urozmaicenie naszej podróży, bo stało się okazją do poznania grupy uprzejmych Ukraińców, którzy zabrali nas i nasze rowery do wielkiego samochodu dostawczego sprzed kilku dekad.
Gnani entuzjazmem ledwie rozpoczętej przygody ruszyliśmy slalomem po ukraińskich szosach, wypatrując najdogodniejszego sposobu ominięcia dziur, co przypominało rozwiązywanie łamigłówek-labiryntów na czas. Raz po raz dołączały się do nas grupy chłopaków na rowerach, którzy eskortowali nas do następnej wioski zadając pytania - Ad kuda wy? Ku da? - lub po prostu dziwując się przybyszom. Mijaliśmy pola uprawne, pastwiska, ugory i lasy, dusząc się czasem spalinami radzieckich silników. Zatrzymując się na popas korzystaliśmy z atrakcyjnych cen, powszechności kwasu chlebowego i syroków (rodzaj słodyczy na bazie twarożku oblanego czekoladą).
Szerzej o Ukrainie pisaliśmy już wcześniej.
Mołdawia

Mołdawia to zadziwiający zakątek Europy. Przyciągał nas tam nasz brak wiedzy na jego temat, jakiś rozdział książki Andrzeja Stasiuka, kilka negatywnych opinii na temat urody stolicy... Jak to bywa często: nieznane pociąga. I było warto. Przy szlabanie przed granicą dostaliśmy kartkę, na której należało zebrać 4 pieczątki od różnych urzędników na przejściu granicznym, co przypominało trochę zadania w grach role-play. W powszechnym bałaganie i przepychance zdołaliśmy się z tym dość sprawnie uwinąć, choć widzieliśmy rodzinę Niemców, która nie mogła zrozumieć dlaczego pierwszeństwo przyjazdu nie zapewnia tu pierwszeństwa odjazdu. Taki to wschodnioeuropejski ordnung - przepychanka, rozpierducha.
Mołdawia to obszar starcia wpływów kulturowych Rumunii i Rosji. Państwo, którego urzędowym językiem jest mołdawski - dialekt języka rumuńskiego, ale wszyscy przez nas spotkani Mołdawianie mówili po rosyjsku. Prawie wszyscy znali zarazem mołdawski. Zresztą pytani przez nas prości ludzie nie znali przyczyny takiego stanu rzeczy - "Tak jakoś się stało, że mówimy w dwóch językach." - wzruszali ramionami.

To kraj rolniczy i pasterski. Krajobraz malowany łagodnymi pociągnięciami pędzla; oko nie napotyka gwałtownych pasm górskich, żadnych pojawiających znienacka się elementów, naruszeń płynności. Najwyżej te kilka miast z szarymi bryłami bloków. Horyzont ujawnia nam kolejno łagodne pagórki, kępy drzew, podobne sobie wioski, nic niespodziewanego. Szosa wygina się czasem leniwie pod naporem tych przeszkód, ale najczęściej prowadzi nas prosto, a szpaler drzew po obu jej stronach daje schronienie przed upałem stadom owiec, pasterzom i ich psom. Są to często drzewa owocowe lub orzechy włoskie; Mołdawianie skrupulatnie zbierali z nich wszelkie dobroci. Tuż za pojedynczą linią drzew przesuwają się pola i pastwiska. Ma się wrażenie, że każdy niezamieszkany hektar wykorzystany jest pod wypas lub uprawę słoneczników, kukurydzy, pszenicy, żyta albo - na południu kraju - winorośli. W końcu większość z nas kojarzy Mołdawię z pysznym winem.

Podstawowym napojem stał się dla nas jednak kwas. Kwas w stu wariantach, kwas chlebowy, chyba jeszcze pyszniejszy niż ten ukraiński, a na pewno bardziej popularny i dostępny. W każdej wiosce mogliśmy się ochłodzić i nawodnić lanym z beczki, zimnym napojem o barwie ciemnego bursztynu. Cena? Ok. 1zł 20 groszy za pół litra! 5 lei mołdawskich. Zresztą ceny większości produktów nie zmuszają do zaciskania pasa.
W Mołdawii zachodnie przyzwyczajenia mogą nas trochę kosztować. Handel odbywa się tam głównie na pchlich targach, tylko w niektórych dniach tygodnia. Kiedy Rafałowi pękła obręcz (patrz zdjęcia), w liczącym sobie 100 tys. mieszkańców mieście Bălţi (pol. Bielce) znaleźliśmy jeden sklep z rowerami. Zamknięty, bo poniedziałek (hmm?). I był to sklep z CAŁYMI rowerami. Części nie było żadnych. "Na bazar! - mówiono nam - Jutro." Upór i techniczna pomysłowość Rafała pozwoliły nam dokulać się do stolicy, gdzie panowały bardziej zachodnie realia - dwa firmowe sklepy rowerowe z serwisami.

Kiszyniów, stolica Mołdawii, kontrastuje z resztą kraju. Choć złożony w większości z szarych, socrealistycznych blokowisk uszeregowanych wzdłuż ulic o nazwach budzących rosyjskie skojarzenia (Bulevardul Iuri Gagarin, Strada Puşkin, Bulevardul Moscova), to jest to miasto wyraźnie zmienione przez globalizację. W małych miasteczkach jedynym jej znakiem są biura przekazów gotówkowych Western Union - emigranci tym sposobem przysyłają pieniądze rodzinie. W Kiszyniowie za to są sklepy międzynarodowych marek, McDonald's, ludzie ubrani są raczej modnie niż wygodnie, a rowery to nie tylko te klasyczne, chałupniczo podtrzymywane przy życiu "ukrainy", których pełno na prowincji.
Ruszyliśmy dalej, na południe, by przed granicą z Rumunią pożegnać się ostatecznie z kwasem chlebowym...
Rumunia
O Rumunii pisaliśmy tutaj.
Ale tym razem - w drodze powrotnej z Turcji - wymarzył nam się Transfăgărăşan. I o tym trzeba napisać.
Transfăgărăşan - Szosa Transfogaraska

To szalone przedsięwzięcie - kręta droga przez Karpaty między dwoma najwyższymi szczytami Rumunii. Zbudowana trochę na pokaz możliwości Rumuńskiej Republiki Ludowej, chyba bez uzasadnienia ekonomicznego, obecnie stała się jedną z ważniejszych atrakcji dla osób podróżujących po szosach Rumunii. Jechaliśmy od południa, z nizin Wołoszczyzny, by potem zjechać na Wyżynę Siedmiogrodzką. Jazda pod górę nie męczyła mnie prawie - zbyt pięknie było wokół, żeby pamiętać o zmęczeniu. To prawie jak wjechać asfaltową szosą do Doliny Pięciu Stawów - wokół turnie, hale, górskie potoki toczące z hukiem wody w dolinie. Warto przenocować pod przełęczą od strony północnej (w letnie noce może być aż tłoczno), a rano okąpać się w rześkim strumieniu.
A kto kocha koloryt rumuńskich wsi na pewno doceni etnograficzny kontrast: wyjeżdżamy z pięknej, kwiecistej wsi wołoskiej regionu Argeş, by po około 100 km asfaltowych esów-floresów znaleźć się w murowanych, uporządkowanych wsiach Transylwanii. Bez stadiów pośrednich.
Szosa utrzymana była w dobrym stanie (sierpień, wrzesień), a ruch drogowy niewielki. Najwyższy odcinek jest otwarty tylko w dzień i w lecie. Zimą zalegają tam śniegi, na wiosnę służby muszą usuwać z drogi odkruszone fragmenty skał. Byłoby nie lada przygodą złamać ten zakaz wjazdu wiosną, znaleźć się tam bez żadnych samochodów...
Bułgaria

Kraj automatów z parzoną kawą za mniej niż złotówkę na każdym rogu najmniejszej wioski... Kraj soczystych dębowych lasów i much pchających się spoconym rowerzystom do oczu i nosa. Kraj pysznych suszonych kiełbas i ostrej papryki. Kraj trochę smutny, gdzie po wsiach i miasteczkach snują się psy i ludzie bez zajęcia, a furtki gospodarstw i płoty obwieszone są spłowiałymi nekrologami z ostatnich 10 lat. A między jedną wsią a drugą często trzeba przebyć kilkanaście kilometrów pustkowi. Tak przynajmniej wyglądał ten skrawek Bułgarii, który my poznaliśmy.
Turcja, Morze Marmara
"Do Istambułu?" - pytali celnicy. Taki był nasz cel.

Najlepsze szosy - z szerokim poboczem w sam raz dla rowerów - były właśnie w Turcji. Powitały nas platanowe lasy i śpiew muezinów, iglice minaretów i wszechobecne oblicze Mustafy Kemala Atatürka, Ojca Republiki Tureckiej. Jechaliśmy w ciągłym akompaniamencie klaksonów pozdrawiających nas kierowców. Baclava (rodzaj tureckich słodyczy) nie dawała nam stracić zbyt wielu kilogramów, a turecka kawa i czaj w czarkach w kształcie tulipana (czyli w tzw. bardaczkach) dawały pretekst do rozmów z bywalcami jak najmniej wystawnych herbaciarni. Dzięki temu w obskurnej dzielnicy Istambułu poznaliśmy bardzo przyjaznych Kurdów, a w Kirklareli rozmawialiśmy po "rosyjsku" z Bułgarem i Turkami, którzy wspólnie spędzali tam poranek.

Wjechaliśmy do Istambułu w dniu święta państwowego - 30 sierpnia to Dzień Zwycięstwa. Zabawnie było wjeżdżać do centrum Istambułu środkiem zamkniętej dla samochodów drogi z setkami flag narodowych nad głową - ulicą przystrojoną na potrzeby defilady. Do rowerów nie stosują się niektóre ograniczenia.
W dzielnicy Taksim spotkaliśmy gościnnego Sinana, który przenocował nas na swoim dacho-tarasie i zabrał na turecki kebab z ayranem i kwaśnym napojem şalgam oraz na imprezę u Kanadyjczyka Jamesa w zawrotnie międzynarodowym towarzystwie. Nad ranem budziły nas niezsynchronizowane śpiewy muezinów ze stu minaretów nad Bosforem.

Przekroczyliśmy Bosfor, by okrążyć Morze Marmara i po 2 dniach w Azji wrócić na nasz kontynent przez cieśninę Dardanele. Na prom wjechaliśmy po zachodzie i już w ciemnościach w swoje objęcia brała nas rodzinna Europa. Tego dnia padł też rekordowy dystans dzienny - 215 km.
Więc opuszczaliśmy Turcję - kierunek Transfogarasan. Wyjazd z Turcji był ulgą dla portfela. To tam pozostawiliśmy ponad 1/3 naszego budżetu na wyprawę. Przez Bułgarię, Bukareszt, Oradeę, wschodnie Węgry, dobrze znaną Słowację do Polski. A dalej - wyprzedzając na Zakopiance rzędy toczących się powoli samochodów - do domu, do Bielska-Białej.

Jedną z rzeczy, do których w tej chwili najbardziej tęsknię, jest to poczucie wolności, jakie daje rower. Jest zarazem przepustką do ludzkich serc. Ten sposób podróżowania budzi zainteresowanie i sympatię, a czasem zdumienie ("Na rowerze? Ale po co?!"). Podróżując samochodem, sypiając w hotelach - niełatwo o bezinteresowną interakcję z ludźmi. Wobec włóczęgów na otroczonych sakwami rowerach trudniej zachować obojętność. Dzięki temu mieliśmy okazję poznać tyle wspaniałych osób, których twarze jeszcze długo pozostaną w mojej pamięci. Tak jak i krajobrazy, które teraz - gdy kończę ten tekst - powracają do mnie z mocą.
Komentarze
Dodaj komentarzi wrażenia Mam podobne , szkoda tylko że przed Kiszyniowem nie zahaczyliście o miejscowość Cricowa (podziemne składowiska win ) . Aha i mamy zdjęcie pod tym samym napisem przed wjazdem do Kiszynowa